Kliknij tutaj --> 🦍 jan janek nie jest wcale tekst

A. pierwszoosobowa C.narrator nie ujawnia się ani nie komentuje wydarzeń B. trzecioosobowa D. narrator jest uczestnikiem opisywanych wydarzeń Zadanie 4. (0–1) Dokończ zdanie. Wybierz właściwą odpowiedź spośród podanych. W powyższym fragmencie Zosia została porównana do A. ptaka. B. anioła. C. rusałki. D. gwiazdy. Zadanie 5. Jan- janek nie jest wcale JANEK NIE JEST WCALE - Jan-rapowanie "Chciałaś uciec na chwilę, bo czas biegnie szybciej A nie wolniej, jak mój dotyk, kiedy wkładam ci pod bluzkę dłonie Pod twoją ulubioną bluzkę zanim uśnie któreś z nas Ty się cieszysz, kiedy widzisz uśmiech," Chuj tam, umrzesz i tak. [Zwrotka 1: Jan-rapowanie] Gdybym tyle nie palił, to bym miał Ferarri. Ale lubię to jak nie wiem, w ogóle się lubię bawić. I piję, i nie śpię, i gubię szalik. I Holak) - Jan-rapowanie zobacz tekst, tłumaczenie piosenki, obejrzyj teledysk. Na odsłonie znajdują się słowa utworu - Układanka (feat. JANEK NIE JEST WCALE Obejrzyj wideo Janek nie jest wcale w wykonaniu Jan-rapowanie za darmo, i zobacz grafikę, tekst utworu oraz podobnych wykonawców. Site De Rencontre Maine Et Loire Gratuit. Chciałaś uciec na chwilę, bo czas biegnie szybciej A nie wolniej, jak mój dotyk, kiedy wkładam Ci pod bluzkę dłonie Pod twoją ulubioną bluzkę zanim uśnie któreś z nas Ty się cieszysz, kiedy widzisz uśmiech, który znasz I nie kręcisz dupą jak laski w klipach I nie jesteś Barbie, trzymasz mnie za rękę i przegryzasz moje wargi Napij się jeszcze Jasiu, mówisz szeptem Miało nie być tego, ale znów mięknę Widzę Cię jak przez bletkę i butelkę razem wzięte Chłopaki się śmieją coś tam, że nietrzeźwy bengier Masz to w dupie szczerze, wiesz jaki jestem mała Będziesz wspominać z uśmiechem, a nie płakać, dramat Wiemy, że nie dorosłem, lepiej nie zachodź w ciążę Bo nie wiem czy z tym faktem umiałbym postąpić mądrze Fajnie, by było jakbyś teraz dała buzi Nie pcham szmat jak Maja Putzi, Ty masz mała luzik Byłoby lepiej i nie zapominaj, że zawsze się kończy to co się zaczyna Lubisz moje słowa, przypał, zawsze byłem gorszy w czynach Chyba w sumie chyba, Ty mnie całujesz a ja się rozpływam, bywa I na do widzenia mówisz, że powtórka lada moment Kurwa, jak ja się Tobą jaram, ja pierdolę Piszę numer o Tobie maluch mogę przysiąc Inna sprawa, że Ciebie tutaj jest tak z tysiąc Inna sprawa, że Cię serio lubię i szanuję Uwierz, nie mam złych intencji Janek nie jest wcale Piszę numer o Tobie maluch mogę przysiąc Inna sprawa, że Ciebie tutaj jest tak z tysiąc Inna sprawa, że Cię serio lubię i szanuję Uwierz, nie mam złych intencji Janek nie jest wcale Ta noc to nasz czas, jesteśmy aż tak wysoko Jest naprawdę spoko, foko, masz luzik vibe Wiesz, się czuje takie rzeczy Oni pokażą Ci papier, a ja Ci pokaże zeszyt Kilkaset kartek, wersów na nich cały ja Nie musisz mnie już rozbierać, bo się czuję nagi, ta Nie palę jointów, ale z Tobą chciałbym to zrobić Ogólnie rzecz biorąc, z Tobą chciałbym to zrobić Piosenka:Jan-rapowanie - JANEK NIE JEST WCALE tekstowo zapisana JAN - JANEK NIE JEST WCALE [Zwrotka 1: Jan] Chciałaś uciec na chwilę, bo czas biegnie szybciej A nie wolniej, jak mój dotyk, kiedy wkładam ci pod bluzkę dłonie Pod twoją ulubioną bluzkę zanim uśnie któreś z nas Ty się cieszysz, kiedy widzisz uśmiech, który znasz I nie kręcisz dupą jak laski w klipach I nie jesteś Barbie, trzymasz mnie za rękę i przegryzasz moje wargi Napij się jeszcze Jasiu, mówisz szeptem Miało nie być tego, ale znów mięknę Widzę cię jak przez bletkę i butelkę razem wzięte Chłopaki się śmieją coś tam, że nietrzeźwy bengier Masz to w dupie szczerze, wiesz jaki jestem mała Będziesz wspominać z uśmiechem, a nie płakać, dramat Wiemy, że nie dorosłem, lepiej nie zachodź w ciążę Bo nie wiem czy z tym faktem umiałbym postąpić mądrze Fajnie by było jakbyś teraz dała buzi Nie pcham szmat jak Maja Putzi, ty masz mała luzik Byłoby lepiej i nie zapominaj, że zawsze się kończy to co się zaczyna Lubisz moje słowa, przypał, zawsze byłem gorszy w czynach Chyba w sumie chyba, ty mnie całujesz a ja się rozpływam, bywa I na do widzenia mówisz, że powtórka lada moment Kuwra jak ja się tobą jaram, ja piedrole [Refren: Jan] Piszę numer o tobie maluch mogę przysiąc Inna sprawa, że ciebie tutaj jest tak z tysiąc Inna sprawa, że cię serio lubię i szanuję Uwierz, nie mam złych intencji Janek nie jest wcale [Zwrotka 2: Jan] Ta noc to nasz czas, jesteśmy aż tak wysoko Jest naprawdę spoko, foko masz luzik vibe Wiesz się czuje takie rzeczy Oni pokażą ci papier, a ja ci pokaże zeszyt Kilkaset kartek, wersów na nich cały ja Nie musisz mnie już rozbierać, bo się czuje nagi, ta Nie palę jointów, ale z tobą chciałbym to zrobić Ogólnie rzecz biorąc, z tobą chciałbym to zrobićJan-rapowanie - JANEK NIE JEST WCALE tekst piosenki Jan-rapowanie - JANEK NIE JEST WCALE tekstowo JANEK NIE JEST WCALE Jan-rapowanie JANEK NIE JEST WCALE słowa JAN - JANEK NIE JEST WCALE txt Teledysk do piosenki JANEK NIE JEST WCALE JANEK NIE JEST WCALE Ulubioną piosenką?Zobacz więcej tekstów piosenek, które wykonuje Jan-rapowanie Źródło: I. Pałac Radomickich w Gdeczu wyszedł prawie obronnie z opałów wielkiej wojny. Wykosztował się na przyjęcia bohaterów rozmaitego kalibru, to jedno mających wspólnego, że wszyscy mieli dobry apetyt i nieugaszone pragnienie; osuszyły się znacznie piwnice pałacowe, przerzedło w stajniach i oborach, zapodziały się niektóre dzieła sztuki, pozostawione na widoku, a ponętne dla Niemców, namiętnych kolekcjonerów. Ale ostatecznie, po przejściu huraganu, po kilku latach marnego dochodu, pałac stał nie spalony, ani zbombardowany, a tłuste role folwarków zaczęły znowu rodzić swym odwiecznym dziedzicom. W parę lat po pokoju wersalskim nie było już w Gdeczu śladów wojny. Zakwitło życie pałacowe, rodzinne i sąsiedzkie na starą modłę. Pan Ambroży Radomicki był tęgim i umiejętnym agronomem, dużo młodsza jego żona, Wercia — mistrzynią w zarządzaniu życiem pałacowem, a przytem bardzo piękną i otoczoną hołdami panią. Pomimo kilku lat wspólnego pożycia państwo Radomiccy nie mieli jeszcze dzieci. Tryb życia w Gdeczu nie zadziwiał bliskich sąsiadów, którzy utrzymywali się w swoich dworach mniej więcej na tym samym poziomie, ale wprowadza! w zdumienie przybyszów z innych, spustoszonych ziem Rzeczypospolitej. Z tych jedni już zgodzili się na zredukowanie potrzeb i przywyknień, inni z przymusu dźwigali czarną nędzę i żałobę po życiu pańskiem, niepowrotnie minionem. Tu zaś zastawali dostatek obfity, pracę natężoną, maszyny w wartkim ruchu, obok przepychu życia dworskiego, w kraju kwitnącym, gdzie przylegle wsie były dostatnie i nie zazdrosne, a miasta pulsowały zdrowiem i siłą rozrostu. Jan Skumin, chociaż gościł w Gdeczu już od paru miesięcy, nie ochłonął jeszcze z przejmującego wrażenia, które mu sprawiała Wielkopolska, pierwszy raz oglądana zbliska i przez czas dłuższy. Pochodził z Litwy, z możnej tam rodziny, dzisiaj ograbionej doszczętnie i wygnanej z dziedzicznych włości. Przeżył temi czasy okrutne losy tego nieszczęsnego pokolenia ziemian, które tłum bezmyślny wyzuł z odwiecznych siedzib, niszcząc przez to kwiat i chlubę i cywilizację swej rasy. Utraciwszy nadzieję pomyślnej zmiany, Skumin starał się zapom nieć o swej preegzystencji w kraju szczęśliwości, ale nie zdołał dotychczas znaleźć miejsca choćby spokojnego dobrobytu w szerszej ojczyźnie. Gościna w Gdeczu, u dalekich krewnych, była mu tym czasowym narkotykiem dla złagodzenia moralnego rozstroju, w który go wprawiły ponure przemiany losowe. Tego rozstroju mało kto się domyślał. Janek doskonale nosił maskę beztroski i swobody, że zaś był kawalerem trzydziestopięcioletnim, przystojnym i rasowym, łatwo mu wszyscy przebaczali jego bezroboczość. Pod wieczór upalnego dnia sierpniowego Janek stał sam przed frontem głównym pałacu gdeckiego, który ogromną klamrą oficyn i atynencyj, połączonych arkadami, okalał podwórze. Wokoło podjazdow ego kręgu, strojnego w kwietne floresy, służba stajenna oprowadzała konie. Nie czyniono tego dla Skumina; zwyczaj był stały w Gdeczu tej parady końskiej przed wieczorem. Ale Janek interesował się końmi, znał już wszystkie; pomimo to porozumiewał się z masztalerzem i pachołkami co do wyrabiania się takiego tam dwulatka, lub żartości źrebnej klaczy. Służba odpowiadała grzecznie młodemu hrabiemu, wiedząc, że jest w kuzynostwie z „naszym hrabią“, a sądząc też, że na wyjezdnem da grubsze napiwki tym, którzy go wozili, albo podawali mu konie wierzchowe. Nie wiedzieli zaś, że hrabia Skumin ma dzisiaj mniej pieniędzy, niż masztalerz w Gdeczu. Przeszły już po kilkakroć wokoło trawnika białe araby i ciemne angliki, wielkie trakeny i korsykańskie kuce — odprowadzono je do stajen — nie było już o czem mówić. Janek zapatrzył się w lukę między budynkami i drzewami, przez którą przebłyskiwało zdaleka zżęte pole oziminy; układano na niem wielką stertę zboża. Robota szła składnie i szybko, z pomocą elewatorów elektrycznych. Janek pomyślał, że u niego, w Hołojsku, nie stawiali stert w polu, ale brali zboże na wozy i zwozili do stodół. Po drogach wlokły się wozy, ciągnione przez krępe mierzyny żmudzkie, które przepadały, niby grube szczury, pod przygniatającym je ładunkiem złotych snopów. Słoma czepiała się drzew przydrożnych, padała i na drogę, a zarazem rozsypywało się i trochę ziarna... Tu jest praktyczniej, ale tam było milej... Pociągnął z lubością powietrza, które zdało mu się przynosić stamtąd, od dalekiej sterty, błogosławioną woń chlebowego ziarna. — Ale pachnie tak samo — rzekł głośno i oczy mgłą mu zaszły. — A Janek komponuje tu pewno wiersze? — usłyszał głos pani Werci, która stanęła we drzwiach głównych pałacu, ubrana w kostjum myśliwski barwy leśnej, ze sztucerem, przerzuconym przez ramię. Trochę zaskoczony, Janek nic nie odpowiedział, skłonił się tylko, jakby potwierdzał. Więc pani Radomicka zaczęła znowu: — Jedziemy za dziesięć m inut na podjazd kozła. Chcę zobaczyć, jak strzelasz; pojedziesz ze mną. Śpiesz się. Janek zrozumiał, że powinienby się przebrać do lasu, ale nie chciał się przyznać, że nie posiada właściwego stroju, ani rynsztunku myśliwskiego. Rzekł więc wykrętnie: — Las chyba suchy, gdzie pojedziemy? — Suchy, jak to podwórze. — Więc zmienię tylko trzewiki. Ale dajcie mi strzelbę. — Dam ci sztucer od pary z tym moim. Powiedz Antoniemu, żeby ci przyniósł sztucer Nr. 2. Skumin znikł w pałacu, a tymczasem na podjazd wysypało się kilkanaście osób domowych i przyjezdnych. Trzej panowie przybrani byli do lasu, ze strzelbami. Oprócz pani Werci, którą liczono za strzelca, trzy inne panie, w tualetach rozmaitych, wybierały się do lasu bez strzelb, dla przeszkadzania myśliwym. Zjawiła się i urocza staruszka, panna Radomicka, wysokiego rodu, lecz drobnego wzrostu, którą z tego powodu nazywano „ciocią Figą“. Nie pojedzie do lasu, lecz przyjrzy się odjazdowi, bierze bowiem udział we wszystkich ruchach i zabawach towarzystwa, ku swojemu i powszechnemu zadowoleniu. Tym czasem od stajen zbliżały się cztery bliźniacze bryki „podjazdowe“, niskie, wygodne do wsiadania i wysiadania, z łożyskami na strzelby przed głównem siedzeniem, i miarowym kłusem pięknych koni zajeżdżały przed pałac. Ale z innej strony dojeżdżał człowiek byle jak ubrany, na mizernym koniu, z pewnością nie dworski, odbijający prostactwem od wykwintnego towarzystwa. Zeskoczył z konia, dobył z zanadrza telegram i szukał przez chwilę oczyma: — Do rąk własnych jaśnie hrabiego Radomickiego... Pan Ambroży był też przy strzelbie i wyglądał wspaniale, jako generał wyprawy, trochę z pruska, z powodu sztywności karku i energji spojrzenia, ale po przeczytaniu depeszy zaklął iście po polsku: — Psiakrew! Zawsze w ostatniej chwilil — Dlaczego nie podano mi depeszy przez telefon do Gdecza?.. Posłaniec nie wiedział. Ambroży zwrócił się do gości: — Nie mogę jechać do lasu. Przed zmierzchem muszę się znaleźć w Poznaniu. Posypały się protesty, typowe dla towarzystw rozbawionych: — Daj pokój! — Czy katastrofa? — Poznań nie ucieknie i t. p. — Ludzie, których mam spotkać, wyjeżdżają dziś w nocy zagranicę. Wercia lepiej, niż ja, zaprowadzi was na dobre miejsca. Protesty umilkły, wiedziano bowiem, że Radomicki nie poświęci dla polowania ważnych interesów. Na pierwszej bryczce umieściła się pani Wercia ze Skuminem, na trzech następnych inne pary — i kompanja pomknęła wesoło do lasu. Radomicki kazał sobie podać natychmiast samochód, który za godzinę mógł dojechać do Poznania. W oczekiwaniu samochodu usiadł w hall’u, obok drobnej cioci. — Zabijasz się robotą, Broziu — mówiła troskliwie staruszka. — Zabijam się, mówi ciocia? — Jabym właśnie nie żył bez roboty. I cóż to za robota? Jeżeli tych panów dosięgnę zaraz, mogę na wieczerzę być zpowrotem w domu. Zabrzmiał przed frontem sygnał samochodu. Nie była to kompanja łowiecka awanturnicza, pełna dzikiej ochoty i typów oryginalnych z usposobienia i ubrania, najeżona strzelbami rozmaitemi, stłoczona razem z psami, skomlącemi niecierpliwie do rozkoszy łowów, jak owe starożytne wyprawy z ogarami do wielkich lasów na kresach wschodnich. Ani to metodycznie zorganizowana rzeź drobnej i średniej zwierzyny na polach wielkiej kultury, strzeleckich popisów i zazdrosnych rekordów. Była sobie taka uzbrojona przejażdżka, pośrednia między kołysanką powozową, sennym flirtem, a sportem myśliwskim. Nawet chłopi, zbierający zboże z pól, nie zdawali sobie odrazu sprawy, poco dziedzice z kumami wybrali się w pole; przywykli zresztą oglądać wałęsanie się państwa po drogach w paradnych cugach, że to ani ludzie, ani konie nie mają nic lepszego do roboty. Niecierpliwym kłusem wypoczętych koni sunęły bryczki po wybornej szosie, gęsto obsadzonej drzewami owocowemi. Czerwone wiśnie wyglądały z listowia, zalecając się do smaku, lecz nie nęciły przejeżdżających, gdyż widok ten był niezmiernie pospolity w okolicy, zbiór zaś owoców przydrożnych wydzierżawiony kontraktowo przedsiębiorcom. Gdy powozy zjechały na boczną drogę, ta okazała się również ubitą i gładką, założoną regularnie, nie zaś wytkniętą przez odwiecznego pioniera, a wyjeżdżoną przez stada naśladowców. Ucichały rozmowy i śmiechy w powozach, zbliżano się bowiem do dzisiejszego celu wyprawy, do tak zwanej Winnej Góry. Była to rozległa wydma gruntu, pokryta lasem, tem bardziej ciągnąca oczy, że kraj był naokoło płaski. Po upale i lekkim kurzu równiny, wjeżdżało się z rozkoszą pod cienie sosnowe, przepojone wonią żywiczną, o tej porze dnia przedwieczornej. Na brzegu lasu zatrzymały się powozy, a pani Wercia, trzymająca dowództwo, zarządziła rozmieszczenie myśliwych, dając instrukcje woźnicom. Dwie bryczki wysłała o kilometr na prawo, do łączki podleśnej, na którą zwykł był wychodzić, między innemi, wspaniały szóstak z niepospolitem urożeniem. Trzecią bryczkę posłano na lewo, w niższe strefy lasu. Bryczka Werci miała się wspinać na samą Winną Górę, zajmującą środek lasu. — Pamiętajcie tylko — mówiła wesoło — że ja z Jankiem będę buszowała koło szczytu. Nie grzmijcie w naszym kierunku. — Wszystkie nasze kule uwięzną w kozłach — odpowiedział ktoś buńczucznie. — No, no, już ja was znam. A teraz zwijajcie się, bo już sarny zaczynają się ruszać. Naczelna bryczka podjazdowa wjeżdżała w las, pod górę nie stromą, lecz powoli, bo już w każdem miejscu można było spodziewać się spotkania z sarnami. Janek i Wercia nabili sztucery i rozglądali się na wszystkie strony; jeżeli porozumiewali się, to szeptem. — Patrz, patrz... na linji, na prawo, stoi jedna sztuka — szepnął Janek, zwieszając już nogę na stopień bryczki. Wercia chwyciła szybko za lornetkę: — Ej, nic — stara koza jałowa — znam ją. Jechali znowu bez słowa, wiercąc zarośla badawczemi spojrzeniami. Nie zachodziła dla nich potrzeba żadnych porozumień. Bo, że las przyciemniał, stawał się coraz zawilszym i fantastyczniejszym, że do żywicznego zapachu mieszały się wonie coraz nowe jakichś ziół i kwiatów, szmery jakichś poników niewidzialnych, czarowne pobrzęki usypiającej lutni leśnej — o tem nie mówili młodzi, pochłonięci chwilowo przez zabawę łowiecką. Nasiąkali tylko podświadomie pogodą i zdrowiem. Droga zwężała się, dziczała i stawała się coraz bardziej stromą. — Tu już musimy iść pieszo — rzekła Wercia. — O podjeżdżaniu kozła nie może być mowy. Gąszcz i wąwóz będzie zaraz. Gąsior! — zwróciła się do woźnicy — niech Gąsior podjedzie tam do dwóch dębów i czeka na nas. Szczyt leśnego pagórka przedstawiał widok niezwykły. Stok jego, wystawiony na południe, pokryty był rządkiem, wymierającem zadrzewieniem, w przeciwieństwie do sąsiedniego lasu, urządzonego normalnie w młodsze i starsze zagaje. Pośród chudych drzewek i wysokich chwastów widniały zasadzone niegdyś regularnie rzędy krzaków winnych. I te były przetrzebione, skarlałe, rozpełzłe po ziemi, zadziwiały jednak samem swem istnieniem pośród lasu. — Co to? Zarzucona winnica? — zapytał Skumin. — A tak, stara winnica. Są w papierach ślady istnienia jej od 17-go wieku — odpowiedziała Wercia. — Dlatego cały ten kawał lasu nazywa się Winna Góra. — Ciekawy tu kraj i ślady odwiecznej kultury — zauważył Skumin. — Wino sadziliśmy niegdyś w polu. Bo nie widzę śladów dawnej osady mieszkalnej... Może są gdzie wpobliżu? — Niema — odrzekła Wercia. — Są tu kozły, więc sprawiajmy się cicho. Natrafili wkrótce na wąwóz, który trzeba było zgłębić do dna i wyleźć na odkos przeciwległy. Pani Wercia pokonywała te trudności zręcznie i technicznie, czepiając się krzaków przy wspinaniu się w górę, a opierając się na obcasach przy schodzeniu. Zauważyła z przyjemnością, że Skumin radzi sobie niegorzej od niej i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Ceniła bowiem bardzo gimnastyczną sprawność i sportowe wyszkolenie. Zanim wyszli — na skraj wąwozu, zakomenderowała szeptem: — Wychylmy tylko głowy i patrzmy. Tu codzień wychodzi tęgi kozieł. Rzeczywiście, gdy wyjrzeli z wąwozu, zobaczyli na polance wpobliżu krzaków płowy profil sarny. Ale oboje poznali odrazu, że to koza. Janek spojrzał rozczarowanemi oczami na kuzynkę, która odpowiedziała ledwie dosłyszalnie: — Widzisz? Koza ogląda się za nim. Nie bój się, on zaraz przyjdzie do niej. Przyklękli u brzegu wąwozu, zbliżeni do siebie twarzami. Gdy mówiła cichutko, Janek poczuł upajający powiew jej oddechu, niby lotną treść pocałunku. Ale ona wytężonem spojrzeniem wywoływała tylko kozła, którego obiecała stanowczo. Jakoż zjawił się po minucie, niby wytresowany i posłuszny, kozieł-szóstak, na wygodny strzał o kilkadziesiąt kroków. Pani Wercia pociesznemi minami rozkazywała Jankowi: — „Walże go, a prędzej!“ — Skumin przyłożył nieznany sztucer do ramienia — i wystrzelił. Koza prysnęła wyciągniętym cwałem i przepadła w krzakach, kozieł zaś wyprostował szyję i trwał na miejscu przez sekyndę, jedną — drugą. Zanim minęła trzecia, huknął strzał Werci i kozieł padł rażony śmiertelnie. Chociaż pogromczyni nie wyglądała szyderczo, owszem radośnie, z rumieńcem na policzkach i błyskami w oczach, Skumin nie poczuwał się do wdzięczności za poprawkę jego strzału, raczej czuł się upokorzonym. Zaczął wydziwiać: — Bo też sztucer jakiś... niedobrze leży w ręku i nie ma wagi na przód... — Para od mojego i wcale nie gorszy. Trzeba tylko brać na cienką muszkę. — Nie wiedziałem. Mogłaś mnie uprzedzić. — Mogłeś i ty zapytać, albo wypróbować sztucer do celu przed wyjazdem. Skumin poczuł naraz, że zewszechmiar niepolitycznie jest sprzeczać się z gościnną panią lasu i uroczą kuzynką. Rozpromienił twarz trochę sztucznie i rzekł: — Zdarza się staremu nawet myśliwemu spudłować kozła. A tu i strzelba nieznajoma, i ciągła twoja obecność tuż przy mnie... — Przeszkadzałam ci? Pierwszy raz to słyszę! Wszyscy mi mówią, że przynoszę szczęście na polowaniu. — Nie wątpię, Werciu. Ale i odciągasz uwagę od zwierzyny ku sobie. Błysnęła ku niemu szybkiem, badawczem spojrzeniem i, uspokojona, — że Janek nie ma już do niej urazy za strzał, mówiła: — Zgórowałeś kozła, Janeczku. Widziałam, jak kula uderzyła w gałąź, tuż nad jego głową. Kozieł poczuł kontuzję i zgłupiał, a ty... — Zgłupiałem także, chcesz powiedzieć? — Janku! Nie chcę się kłócić, tylko ci tłumaczę. Widzę, że nie strzelasz z drugiej lufy, a kozieł zaraz uskoczy w krzaki... Cóż miałam począć? Sprzątnęłam go. Tłumaczyła gorąco. Ożywienie jej twarzy mieniło się od łowieckiego do zalotnego. Rzucała Jankowi prosto w twarz wyrazy dobitne i pachnące. Aż on pozbył się wszelkiej ambicji strzeleckiej, chwycił obie jej ręce i rzekł mniej dorzecznie, niż namiętnie: — Masz słuszność, Werciu. Dziękuję ci... — Dziękować niema za co. Owszem, ja cię... przepraszam. W oczach jej zaigrało niby zawstydzenie, bardzo podobne do bezwstydu. Usta były za blisko jedne drugich. Janek pochylił się i chwycił krótki, lecz mocny pocałunek. Cofnęła się, jednak po chwili przyzwolenia. Gdy zaś on, ośmielony, przymawiał się o powtórzenie, odsunęła się ruchem stanowczym: — A nie! Do razu sztuka. I zawołała: — hop! hop! na służbę, aby zabrała ubitego kozła. Towarzystwo zjechało się wkrótce do kupy, bo już słońce zaszło. Cztery bryczki powracały do domu w poprzednim ordynku. Janek i Wercia na przedzie. Skumin zdał sobie sprawę, że ta pozycja naczelna w szeregu wyłączała możliwość porozumień w stylu tamtych, nad wąwozem. Gdyby nawet jechali odosobnieni i osłonięci tajemnicą lasu, Janek nie spodziewałby się no w ego wybuchu czułości. Wercia siedziała obok niego, nie okazując zbytniego wzruszenia, małomówna; nie spoglądała nawet na towarzysza. Jankowi zaś smak ust towarzyszki działał jeszcze na mózg durem upajającym. Pod wpływem tego duru wieczór, piękny sam przez się, wydawał się cudownym. Nad rozłogami pól złotych na rżyskach, amarantowych na koniczynach nasiennych, szmaragdowych na łąkach, rozsnuwały się opalowe mgiełki pozachodnie, gaszące lubym chłodem resztki dziennego upału. Kopuła niebios, płowiejąc i blednąc, zdawała się prowadzić w nieziemskie zachwyty. A na prawo od drogi zawisł sierp nowego księżyca, zapalony już jasno. Jankowi zebrało się na sentyment: — Patrz, Werciu, nowy księżyc na prawo — to dobra wróżba. — Dla kogo? — odezwała się Wercia, pierwszy raz w tej powrotnej jeździe zaglądając głęboko w oczy Janka. — Może dla nas? — zaryzykował. — Nie wiem — wzruszyła ramionami — nie zależę od księżyca. TWÓJ TEKST NA FAMIE Łukasz Pośpiech „Janek, do domu!” Przed piekłem Urodzony na Śląsku Jan Gawęda nie przeczuwał, jak szybko dane mu będzie opuścić rodzinny dom. Okupacja zaskoczyła go w wieku dojrzewania i tak oto młody chłopak musiał, wraz z całym otoczeniem, dostosować się do nowej rzeczywistości. Do tej pory żyło mu się całkiem beztrosko, chodził do szkoły i dorabiał sobie czyszcząc motocykle na lokalnym dworze. Okropieństw pierwszej wojny światowej nie miał jak pamiętać. Nie można powiedzieć jednak, żeby jego życie było proste, szczególnie po wydarzeniach z feralnego wieczora. Przed szereg Janek, wraz z innymi lokalnymi chłopakami, zajeżdżał co jakiś czas do centrum Bytomia, aby w garnizonie wziąć udział w wykładach organizowanych przez niemieckiego okupanta. Niemcy przyszli i wymagali. Chłopcy więc chodzili z przymusu i raczej nie mieli innego wyboru. Feralnego dnia Janek usiadł w pierwszym rzędzie. Myślał, że to będzie spotkanie, jak każde inne, na którym był. Może gdyby był bardziej wstydliwy i mniej rzucał się w oczy, wszystko skończyłoby się inaczej. Tym razem jednak do pomieszczenia wszedł obcy oficer, dużo wyższy rangą niż dotychczasowi. To on poprowadził lekcję. O czym? Tego Janek nie wiedział, gdyż całość zawsze odbywała się w języku niemieckim, którego on nigdy się nie uczył. Być może znajomość gwary śląskiej mogła być pomocna, ale z pewnością niewystarczająca. Oficer wygłosił, co miał do wygłoszenia, spojrzał po słuchaczach i poprosił jednego o podsumowanie spotkania. Tego z pierwszego rzędu – Janka. Chłopak szczerze odparł, że nie rozumie niemieckiego i nie jest w stanie podsumować wykładu. Tego dnia, ani setki kolejnych, nie wrócił do domu, a po latach nikt nawet nie zna dokładnej daty tego wydarzenia. Pierwszy martwy Niepełnoletni chłopak został siłą zakoszarowany w trybie natychmiastowym. Po szybkim szkoleniu w szeregach Wehrmachtu dostał także swój pierwszy przydział. Wojna trwała, nie było czasu na douczanie. Na początku oddelegowano go do pilnowania magazynów, jednak nie na długo, gdyż w latach czterdziestych każdy żywy żołnierz był już dla Niemców na wagę złota. Młody Jan z tamtego okresu wspominał pierwszego trupa, jakiego widział. Jechał z jednostką transportując towary. Siedział na jednym z wielu wozów zaprzęgniętych w konie. Nagle w uliczkę, którą poruszał się konwój, wpadł rosyjski samolot, który bez zastanowienia otworzył ogień. Konie ciągnące wóz z Jankiem spłoszyły się i przewróciły. Impet wozu zrzucił pasażerów boleśnie na ziemię, a wzmocnione metalem koła, napotkawszy ciało woźnicy, nie zatrzymały się, tylko przecięły go w pasie. Dla Janka był to dopiero początek wojny, ale o innych zmarłych już nie rozmawiał. Za drzewami Gdy młody Ślązak marzył o zagranicznych podróżach, z pewnością nie wyobrażał ich sobie w ten sposób. Przydział rzucił Janka na front zachodni, do Francji, a ostatnie dokumenty potwierdzające jego obecność w szeregach niemieckiej armii datują na końcówkę 1942 roku. Polaka umieszczono w jednym z gęsto rozsianych bunkrów. Janek nie wiedział nawet, gdzie dokładnie się znajdował. Zapamiętał za to rzekę. Na jednym z jej brzegów stacjonowały wojska aliantów, po drugiej zbieranina chudych polskich chłopaków w niemieckich mundurach. Janek do końca życia opowiadał, jak to dzięki Anglikom mógł nastawiać zegarek. Strzelali do nich od równo 7:00 do 9:00, 13:00 do 17:00, po czym udawali się na herbatę, a następnie znów rozpętywało się piekło – przez jedną godzinę, póki się nie zmęczyli. Przymusowa emigracja chłopaka trwała. Armia Rzeszy, której częścią był Janek, w tym czasie nie odpowiadała ogniem, tylko głodowała i chowała się jak mogła. Pomimo wypełnionych magazynów z jedzeniem, Polakom odmawiano przyznawania racji żywnościowych, gdyż na te pozwalano jedynie rodowitym Niemcom. Młodzi, którzy stanowili przecież większość stacjonującej w bunkrze siły bojowej, musieli zadowolić się szczurami i czymkolwiek, co udało się znaleźć. Ostrzał ich pozycji trwał i trwał w najlepsze, a morale porwanych wcale nie rosło. Osłabieni do granic możliwości zdobyli się na ruch, który miał im uratować życie. Młodzi Polacy w walce o życie zabili niemiecką obsadę bunkra, kiedy ta po raz wtóry zagrodziła im drogę do zapasów. Nie mając żadnych wizji na przyszłość, postanowili pójść do sojuszników ojczyzny, którzy pruli do nich z automatów z drugiego brzegu. Reakcja Anglików na bandę niemieckich żołnierzy była natychmiastowa. Nie były to koce, ani powitalna butelka. Wychudzonym postaciom w mundurach Wehrmachtu zaserwowano ostrzał z moździerzy doprawiony seriami z automatów. Pociski upadały pod stopami wielu uciekinierów, z których nie wszyscy dobiegli na drugi brzeg. Od drzewa do drzewa. Od drzewa do drzewa. Od drzewa do drzewa. W rytmie pocisków ryjących ziemię wokół. Jedynie tak mogli spróbować przeżyć śmiercionośny deszcz. Niektórym się udało, Jankowi Gawędzie też. Wśród swoich Najpierw jeden, potem drugi obóz przejściowy. Tam Anglicy oprócz prób zweryfikowania tożsamości pojmanych, podejmowali próby wyciągnięcia wszelkich strzępków informacji o niemieckich zagrywkach. Polak oczywiście nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest. Janek wspominał za to“Buldoga”, oficera, który przesłuchiwał go w jednej z placówek. Buldog siał postrach, Buldog był brutalny. Kula przebiła mu na froncie oba policzki, zostawiając dziurę na wylot. Kiedy Buldog się irytował, z dziur obok jego ust zawsze sączyła się gęsta piana. Widok tej piany zazwyczaj oznaczał dla jeńca długą i bolesną sesję. Wreszcie potwierdzono, że Janek to Jan Emil Gawęda, że to Polak, że może służyć u swoich i że nie zna żadnych nazistowskich sekretów. Janek dostał czapkę, dostał pasek, oba z orzełkiem.,/p> Raczej nie cieszył się ze służby dla Polski, a jedynie z wolności. Jemu wojna do niczego nie była potrzebna. Pod skrzydłami generała Andersa doczekał końca konfliktu zbrojnego, biorąc udział w kilku akcjach na terenie Europy. Z uwagi na swoją leworęczność dostał w dłonie karabin snajperski. Janek, już teraz dorosły, wyzwalał wsie, ratował rodziny, ale dalej nie mógł wrócić do swojej. Przymusowa emigracja trwała. Na szczęście spóźnieni Z polecenia generalicji Jan udał się na szkolenie do Szkoły Podoficerskiej Piechoty. Przysposobienie ukończył w styczniu 1945 roku z wynikiem bardzo dobrym. W lutym świeżo upieczonego snajpera przydzielono do 6. kresowego Batalionu Strzelców Pieszych, który miał ruszyć w odwetowym ataku na Polskę. Na szczęście dla wielu z tych chłopaków, Batalion nie dotarł do kraju, gdyż zwyczajnie ubiegł go koniec wojny. Nawet w takiej formie Jankowi nie było dane wrócić do domu. Przymusowa emigracja trwała. Tym oto sposobem polscy żołnierze stacjonowali w szkockich wsiach Banchory i Huntly. Wraz z nimi stacjonował i Janek. W 1947 r. za zasługi dla ojczyzny u boku gen. Władysława Andersa został odznaczony “The War Medal”. Szkoda, że emigracja trwała. Janek, do domu! Janek nie narzekał na życie w Szkocji, przyzwyczaił się do życia w koszarach, znalazł sobie tam również wybrankę. Jedna rzecz nie dawała mu jednak spokoju – rodzina. Zdążyła już do niego dotrzeć informacja, że wszyscy Gawędowie wrócili do domu – siostra przeszła piekło Auschwitz, brat piekło Stalingradu. Janek postanowił porzucić Szkocję i wracać do ojczyzny. Z dziewczyną zerwał, bo i tak nie pasowało mu, że jest córką pastora. Po tym, co zobaczył na froncie, mocno rozminął się z jakąkolwiek wiarą. Na odchodne od armii dostał worek i rower. W punkcie przyjęcia Gdańsk – Port zarejestrował się w maju 1947 roku. Nie było go w domu już pół dekady. Znad morza zajechał do domu rodzinnego na owym otrzymanym rowerze. Kilka lat wcześniej nikt nie spodziewał się, że spotkanie z nazistą, na jakie udał się nastoletni Janek, nabierze takiej skali i będzie trwać przez tak długi okres. Z domu na tramwaj pobiegł chłopak, a wrócił zmęczony wojną weteran. Przymusowa emigracja się skończyła. Tak oto wojna wydarła mu młodość. Tak oto zmusiła go do rzeczy, o których później nie chciał rozmawiać. Pytany, czy jest bohaterem zawsze odpowiadał, że bohaterowie zostali martwi na froncie. Powtarzał, że jest tylko cwaniakiem, który “był tam, gdzie znalazł biały chleb”. Jan zmarł we wrześniu 1998 roku we własnym łóżku. Zmarł, a jakże, w Bytomiu. Sprawdź o czym jest tekst piosenki Janek nie jest wcale nagranej przez Jan-rapowanie. Na znajdziesz najdokładniejsze tekstowo tłumaczenia piosenek w polskim Internecie. Wyróżniamy się unikalnymi interpretacjami tekstów, które pozwolą Ci na dokładne zrozumienie przekazu Twoich ulubionych piosenek.

jan janek nie jest wcale tekst